piątek, 13 czerwca 2014

"Marcowe fiołki" - łzy przychodzą z czasem

Tytuł: "Marcowe fiołki"
Autor: Sarah Jio
Wydawca: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Data premiery: 15.02.2012
Data przeczytania: 10.06.2014















"Nareszcie płaczę. Tyle chciałam mu opowiedzieć, tyle chciałam mu wyznać, ale to wszystko mogło poczekać. Docierało do mnie tylko to, że z oczu lecą mi gorące łzy. Spływały mi po policzkach tak gwałtownie, że przeszło to moje najśmielsze oczekiwania. Z każdą kroplą było mi lżej, czułam się szczęśliwsza, zdrowiałam ..." 


   Sarah Jio to autorka takich książek jak "Dom na plaży, "Kameliowy ogród", "Jeżynowa zima" i "Marcowe fiołki" będące głównym tematem dzisiejszego wpisu.
Oprócz pisania powieści zajmuje się też dziennikarstwem.
Współpracuje z "Real Simple", "Glamour" i "Health".
Mieszka w Seattle.

   Z książką autorstwa Sarah Jio zetknęłam się po raz pierwszy. O "Marcowych fiołkach" słyszałam wiele dobrego, ale zanim zabrałam się za czytanie tej lektury, minęło sporo czasu. Fakt faktem leżała na mojej półce przez długi okres, jednak cały czas nietknięta. Było to dość dziwne, ponieważ pamiętam jak bardzo chciałam ją przeczytać. Może jej czas wegetacji musiał przeczekać moment, kiedy to będę mogła skupić się tylko i wyłącznie na niej. Ważne jest jednak to, że w końcu sięgnęłam po "Marcowe fiołki", a zarazem poznałam twórczość Sarah Jio i wiem, że to nazwisko zostanie w mojej głowie na stałe. Jestem pewna, że nie jest to ostatnia książka jej autorstwa, po którą sięgnę z zapartym tchem. Już planuję kolejną, ponieważ tak uzdolniona pisarka jak Sarah Jio musi tworzyć same perełki.

   "Marcowe fiołki" to opowieść o kobiecie, pisarce, która parę dobrych lat temu miała wszystko, czego chciała.
Wspaniały dom, męża i wenę twórczą. Z biegiem czasu zaczęła tracić grunt pod nogami. Mąż, którego tak mocno kochała, odszedł do innej kobiety, a razem z nim zatraciła się radość pisania.
Żeby oswoić się z zaistniałą sytuacją i pójść naprzód, Em postanawia wyjechać do swojej ciotki Bee, której nie widziała od dawien dawna.
Pobyt na wyspie nie jest ucieczką od problemów, ale zapoczątkowaniem nowego rozdziału w życiu Emily. Tylko w momencie, kiedy uda jej się uporać z dawnym życiem, będzie mogła otworzyć się na wyzwanie, jakim jest napisanie książki. Tyle że tym razem będzie to książka bliska jej sercu.

  Skoro wizyta u ciotki Bee ma pomóc jej spojrzeć "trzeźwym okiem" i z pewnej perspektywy na własne życie, to skąd na jej drodze znalazł się pamiętnik z roku 1943 ?
I dlaczego historia w nim zawarta tak bardzo oddziałuje na Emily ? Czemu wątek miłości Esther i Eliota wydaje się jej tak bliski i dobrze znany ?
To są pytania, na które Em sama będzie musiała poszukać odpowiedzi.
Jej głównym celem stanie się rozwikłanie mrocznej zagadki sprzed lat. Odkrywanie tajemnicy będzie jej priorytetem na najbliższe dni.
Na jej drodze staną ludzie, którzy będą chcieli jej to utrudnić.
Co się wydarzyło przed laty ? Dlaczego Bee jest pokłócona z jej mamą ? Kim jest Jack, od którego ciotka każe jej trzymać się z daleka ? Kim była tajemnicza kobieta widniejąca na tutejszych zdjęciach i obrazach ? I w końcu, dlaczego stary pamiętnik i dawna historia stają się dla Emily, aż tak znaczące ?
Jak widać powyżej, książka stawia multum pytań, na które odpowiedzi zawarte są w poszczególnych rozdziałach powieści "Marcowe fiołki".

   Dodam jeszcze, że "Marcowe fiołki" zniewalająco porywają czytelnika w swój świat. Wciągają jak najlepszy film sensacyjny. Siedząc we własnym pokoju czułam zapach tamtejszych fiołków, a Jack stał się upragnioną miłością mego życia. Szłam za Emily, jak jej osobisty Anioł Stróż i mocno trzymałam kciuki, żeby udało jej się odkryć sekret.

   "Marcowe fiołki" mają wiele zwrotów wydarzeń, obfitują w ogrom znaków zapytania.
Są bardzo przyjemne, jednak w wielu momentach powodują ciarki i dreszcze.

   Książka jest opowieścią, w której roi się od niespodzianek. Nie jest przewidywalna, co często jest wadą wielu powieści. Ona od początku do końca trzyma w napięciu.
Ten, kto jest już przy ostatnich stronach i myśli, że zna całą historię, myli się. "Marcowe fiołki" do ostatniej strony pozostają owiane wielką tajemnicą.

   Nie ma co się dłużej rozdrabniać. "Marcowe fiołki" proponuję jako lekturę obowiązkową, dla koneserów dobrych powieści.

   Już wiem, dlaczego tak późno zabrałam się za tę książkę. Myślę, że wszystko ma swój czas, dokładnie tak jak łzy głównej bohaterki - Emily.



FACEBOOK

wtorek, 10 czerwca 2014

"Gwiazd naszych wina" - make-up na własną odpowiedzialność

Tytuł: "Gwiazd naszych wina" ("The Fault in Our Stars")
Gatunek: dramat, romans
Rok produkcji: 2014
Data premiery: 06.06.2014 (Polska), 16.05.2014 (Świat)
Reżyseria: Josh Boone
Scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber
Główne role: Shailene Woodley, Ansel Elgort
Scenografia: Gregory A. Weimerskirch, Molly Hughes, Merissa Lombardo
Muzyka: Mike Mogis, Nate Walcott
Zdjęcia: Ben Richardson
Produkcja: Wyck Godfrey, Michele Imperato, Bert Nijdam, Richard E. Chapla Jr.



 

 "Gwiazd naszych wina" jest filmową adaptacją bestsellerowej książki "Stuck in love" Johana Greena.

To słodko-gorzko-kwaśny obrazek życia i okrutnych praw, które nim żądzą.

   "Gwiazd naszych wina" to smutna, a zarazem niesamowicie wesoła i piękna historia dwójki ludzi, nastolatków chorujących na raka.

U Hazel w wieku trzynastu lat lekarze zdiagnozowali nowotwór trzustki, potem już z przerzutami na płuca, natomiast Gus został pozbawiony nogi, na skutek raka będącego aktualnie w stanie remisji.
Właśnie ta dwója odnajduje w sobie wzajemne wsparcie, które z czasem potęguje powiedzeniową miłość do końca życia, która w tym przypadku ma wygłos dosłowny.
W swoim szaleństwie postanawiają razem wyjechać do Amsterdamu, gdzie żyje autor jednej z ich ulubionych książek.
Tematyką tej książki jest nowotwór, dlatego też Hazel tak bardzo pragnie poznać jej ciąg dalszy.
Obydwoje stawiają wszystko na jedną kartę i wyruszają w piękną i wzruszającą wyprawę do Amsterdamu.
W stanie Hazel wydaje się to dość nierozsądne i lekkomyślne, jednak nic tak nie uszczęśliwia, jak możliwość spełnienia swoich najskrytszych marzeń.

   Historia Hazel i Gusa może wydawać się słodka, cukierkowa i kokieteryjna, jednak kiedy w grę wchodzi śmiertelna choroba, każdy zaczyna postrzegać ich uczucie w zupełnie innych kategoriach. Wtedy to podchodzi się do tej historii z powagą i goryczą, zarazem ciesząc się ze szczęścia tej dwójki.


   Od razu pragnę zaznaczyć, że osoby, które planują wybrać się do kina na "Gwiazd naszych wina" i zakładają zrobienie sobie pełnego okazjonalnego makijażu, powinny zastanowić się dwa razy zanim popełnią ten kardynalny błąd. W innym wypadku po prostu ekstrawagancki make-up zamieni się w efekt "panda", a tego pewnie nie życzyłaby sobie żadna kobieta.

Otóż film wzrusza już od pierwszych minut, a z biegiem czasu staje się brutalnym wyciskaczem łez. I tu nie mam na myśli cichego szlochu, ale autentyczny płacz z wodotryskiem.
Brzmi nieprawdopodobnie, a jednak z autopsji wiem, co mówię.
Jeszcze raz wspomnę, posiadanie makijażu na własną odpowiedzialność.

   Wróćmy do filmu.

Jako że mam ogromną tendencję do rozmyśleń, przemyśleń, refleksji i wyciągania wniosków, tak też nie przeoczę tego w dzisiejszym opisie filmu "Gwiazd naszych wina".

   Moje ulubione aspekty, nad którymi uwielbiam się skupiać.

Pierwszy z nich to relacja między Hazel, a jej rodzicami.
Jak wiadomo, nie ma nic bardziej bolesnego jak świadomość tego, że będzie trzeba pochować własne dziecko.
Hazel jest jedynaczką, co na pewno potęguje rozpacz opanowującą jej mamę i tatę.
Nastolatka boi się, że po jej śmierci rodzice stracą chęć do życia i poddadzą się bez walki.
Jest to jej największą obawą, którą postanawia im wytknąć. Ku jej zaskoczeniu otrzymuje dość zaskakującą odpowiedź, której na pewno się nie spodziewała. Cóż, rodzice czasem też potrafią zaskoczyć.
Jednakże nie to jest głównym tematem filmu. Jego najważniejszym wątkiem jest miłość jaka połączyła dwójkę umierających nastolatków. Jak to fatalnie brzmi-umierający nastolatek.
Tragedia, jednak nawet takie okoliczności potrafią sprzyjać ciągle rosnącemu szczęściu Hazel i Gusa.
Ich drogi spotkały się w odpowiednim miejscu i w prawidłowym czasie. Zarówno Hazel, jak i Gus czerpią ze swojej obecności siłę do walki. Razem chcą pokonać przeznaczenie.
Tworzą sobie swoją nieskończoność. Tak, nieskończoność, bo choć ta okazała się dla nich krótka, to i tak bardzo intensywna.

   Człowiek buduje własną nieskończoność. Każdy chce, aby trwała ona długo i nigdy się nie wyczerpywała. Jednak nie da się określić jej dokładnego czasu. Dla jednych trwa ona dwa dni, dla innych 20 lat, a dla jeszcze innych może trwać aż 50 lat. Nie ma wyznacznika nieskończoności.

Hazel i Gus, mimo iż mieli świadomość swoich chorób i liczyli się z najgorszym, postanowili korzystać z życia "pełną parą".
Doświadczali ze sobą rzeczy dotąd nieznanych.
Można okrutnie stwierdzić, że zostali swoimi przewodnikami po drodze prowadzącej do śmierci.
Jednak to, co ze sobą przeżyli, było niesamowicie piękne i cieszące oko.

   Historia zawarta w filmie "Gwiazd naszych wina" mogłaby wydawać się prosta i banalna, gdyby nie motyw śmiertelnej choroby.

Ona zmienia tok myślenia i nawołuje do refleksji.
Stos niespełnionych marzeń i niezrealizowanych celów. Chyba właśnie to najbardziej boli, że trzeba opuścić świat bez bagażu doświadczeń życiowych. Bo jakie może mieć doświadczenia śmiertelnie chory nastolatek.
To, że Hazel i Gus przeżyli razem wspaniałe chwilę, które na zawsze pozostaną w ich sercach, jeszcze bardziej wznieciło ich cierpienie.
Jak można spokojnie odejść z tego świata, wiedząc, że mogłoby się spędzić ze swoją drugą połówką jeszcze więcej niezapomnianych chwil. Dla mnie jest to nie do pojęcia, jednak bohaterowie filmu są na tyle dojrzali, że nie złoszczą się na los.
Przyjmują z pokorą to, co ich czeka, mając w sercu ogromną wdzięczność za to, że życie, choć na chwilę złączyło ich drogi.

   Uwielbiam dramaty oraz pozornie proste, jednak jak się potem okazuje, ogromnie głębokie i mądre historię miłości.

Bardzo się cieszę, że powstają filmy o takiej tematyce. Są one nad wyraz smutne, ale pokazują rzeczywistość. Podobna sytuacja może zdarzyć się każdemu, a taki film jak "Gwiazd naszych wina" pokazuje, że czasami w prosty sposób można zamienić smutek, żal i strach na wielką radość, spontaniczność i delektowanie się chwilą. Bo choć to tylko chwila, dla niektórych może trwać w nieskończoność.






FACEBOOK