piątek, 27 czerwca 2014

"Yves Saint Laurent" - zbyt wiele ciągłego pozerstwa

Tytuł: "Yves Saint Laurent"
Gatunek: dramat biograficzny
Data premiery: 08.01.14 (Świat), 23.05.14 (Polska)
Rok produkcji: 2014
Reżyseria: Jalil Lespert
Scenariusz: Jacques Fieschi, Jeremie Guez, Jalil Lespert, Marie-Pierre Huster
Główne role: Pierre Niney, Guillaume Gallienne, Charlotte Lebon, Maritz Bleibtreu
Zdjęcia: Thomas Hardmeier
Muzyka: Ibrahim Maalou
Kostiumy: Yves Saint Laurent
Wytwórnia: SND, Wy Productions
Produkcja: Wassim Beji




   Domyślam się, że nie każdy z Was dokładnie wie, kim był Yves Saint Laurent. W związku z tym postanowiłam trochę przybliżyć Wam jego postać, aby przyswojenie mojej recenzji, a zarazem ustosunkowanie się do jego osoby, było znacznie prostsze i przyjemniejsze.

   Yves Saint Laurent - wybitny francuski projektant mody. Urodzony w Algierii, działający w Paryżu. Pracował jako główny projektant w domu mody Dior, na której czele stanął po śmierci słynnego Christiana Diora.
Współtwórca domu mody Yves Saint Laurent.




   Kiedy już mamy jakiekolwiek pojęcie o osobowości jaką był Yves Saint Laurent i możemy sobie określić jego pewien "wzór", czas na opis filmu.

   Do kina na film "Yves Saint Laurent" poszłam w środę czyli dokładne dwa dni temu. Byłam nastawiona na pełną rewelację, ponieważ ze zwiastunu wywnioskowałam, że jest to film z mocną dawką uczuć, naładowany ciągłą akcją.
Do tego rewelacyjna muzyka, która znakomicie pasuje do trailera filmu, spotęgowała moją chęć zobaczenia ekranowej biografii tego wybitnego człowieka.
Bo za takiego na pewno zawsze będzie uważany, mimo iż zmarł w roku 2008. Na zawsze wpisał się w karty światowej mody, a jego zasługi bez żadnych wątpliwości pozostaną zapamiętane na długie lata. To właśnie on dał kobietą siłę i wyłonił je z ukrycia. Pozwolił na to, żeby wyszły z cienia na przeciw światu. To wielkie osiągnięcie, o którym nie da się zapomnieć.



   Wrócę teraz do samego filmu, odnośnie którego mam okropny mętlik w głowie i bardzo mieszane uczucia.
Z jednaj strony mam skłonność powiedzieć, że film jest na prawdę godny zobaczenia i wywarł na mnie dobre wrażenie. Jednak z drugiej strony z moich ust wydobywa się stwierdzenie, że nie jest to produkcja, która spełniła moje oczekiwania. No nie wiem, sami widzicie, że nie potrafię zająć konkretnego stanowiska, dlatego napiszę o jego dobrych i złych stronach, bo takowe ma.

   Zacznę od tych złych, bo lepiej jest najpierw skrytykować, po czym zakończyć recenzję miłym i pozytywnym akcentem.
   "Yves Saint Laurent" miał lepszy potencjał w samym zamyśle, niż później w realizacji. Jego postać została przedstawiona w taki sposób, że śmiało mogę powiedzieć, iż w życiu prywatnym nie porozumiałabym się dobrze z tym człowiekiem, a nawet skłonna byłabym stwierdzić, że nie polubilibyśmy się. Wydawał mi się kompletnym egoistom, który patrzył tylko i wyłącznie na czubek własnego nosa, mając gdzieś uczucia innych osób. 
Człowiek bardzo niestabilny emocjonalnie, który boryka się z okropnymi załamaniami nerwowymi. Ciągle potrzebujący wrażeń, którymi niestety są narkotyki i seks. I te dwie "używki" przewijają się przez dłuższy czas filmu. Czasem wręcz miałam wrażenie, że pomyliłam sale kinowe i nie oglądam biografii słynnego projektanta mody, ale jakiś film erotyczny. Oczywiście trochę koloryzuję, ale nie potrafię powstrzymać się od komentowania tych momentów.
Yves Saint Laurent został pokazany jako ciągły pozer, nie mający skrupułów do krzywdzenia bliskich mu osób. Jego partner przez cały czas pozostawał w jego cieniu, a ten nawet nie dał mu okazji do wyłonienia się z niego. Związek powinien być duetem, w którym zarówno jedna jak i druga strona powinna czuć się równo, a zarazem wyjątkowo. W tym przypadku Yves Saint Laurent był  zdecydowanym gwiazdorem związku, natomiast jego partner żył obok, z pewnej odległości, patrząc jedynie zza barier, których nie mógł przekroczyć, choć jego zasługi w procesie rozwoju YSL, jak i jego domu mody, były niewiarygodnie duże.
Tyle, albo aż tyle o negatywach. Cóż, trochę się tego uzbierało.

   Czas przejść do rzeczy pozytywnych, których filmowi nie brakuje. 
Zacznę od miłości YSL do mody, sztuki i projektowania, bo ta jest wyraźna, klarowna i na szczęście łatwa do zauważenia. W filmie pięknie została ukazana pasja z jaką YSL podchodził do swoich projektów. Kiedy coś mu nie wychodziło wpadał w wielki popłoch i histerię. To bardzo dobrze, ponieważ takie momenty pokazały, że świat mody jest dla niego wszystkim. Był doskonale świadom swego talentu i w bardzo dobry sposób potrafił to wykorzystać.
Jak już wcześniej wspomniałam, dał kobietom siłę i motywację do wyjścia z cienia. Ubrał je w smoking, który dotąd zarezerwowany był wyłącznie dla mężczyzn. Przełamywał tabu i stereotypy, jednocześnie posuwając rozwój mody daleko w przód. Był, a raczej nadal jest ponadczasowy, dlatego z pewnością pamięć o nim pozostanie na długo.
  Muzyka również nie zawiodła i wniosła do filmu swoisty klimat.

   Znacznie dużą część filmu zajęło przybliżanie widzom kreacji YSL oraz same pokazy jego kolekcji. Dość trafny ruch, ponieważ te były wyjątkowe i godne wyeksponowania. Osobiście zabrałabym połowę czasu ze scen ćpania i ciągłego seksu z byle kim, a dodałabym więcej projektów, bo nie sposób się w nich nie zakochać. 
Mimo że mogą wydawać się zbyt ekstrawaganckie, na pewno nie jedna kobieta chciałaby je ubrać chociaż raz w swoim życiu. Ja na pewno !



   Podsumowując nasuwa się pytanie czy film "Yves Saint Laurent" jest wart polecenia. Powiem szczerze, że i tak i nie. 
Idąc na film trzeba potrafić go rozgraniczyć. Jeżeli spojrzymy na YSL, jako na ciągłą orgię i zabawę z narkotykami w roli głównej, to nie.
Natomiast w momencie kiedy "wyostrzymy oko" na momenty, w których tworzy, gdzie wyraźnie widzimy jego miłość do mody i uszczęśliwianie kobiet swoimi projektami, wtedy zdecydowanie tak.
Tyle, że tutaj nasuwa się takie zdanie, że na film patrzy się w kontekście całości, a nie poszczególnych momentów. Racja, jak najbardziej się zgadzam, ale nie chciałam patrzeć na TEN film jako na całość, ponieważ okropnie szkoda byłoby mi jego potencjału, który niewątpliwie ma. Łatwiej jest mi go podzielić i stwierdzić, że jest godny zobaczenia, bo chcąc nie chcąć YSL to wybitna postać, która zasługuje na szacunek. Mimo śmierci, Yves Saint Laurent to człowiek, który będzie wieczny na językach ludzi, a przede wszystkim w świecie mody.




FACEBOOK

wtorek, 24 czerwca 2014

"Tatuaż z lilią" - koniec nowego początku

Tytuł: "Tatuaż z lilią"
Autor: Ewa Seno
Wydawca: Wydawnictwo Feeria
Data premiery: 19.06.2014
Oprawa: miękka
Data przeczytania: 23.06.2014












   Kiedy po raz pierwszy usłyszałam tytuł książki "Tatuaż z lilią" pomyślałam, że może być to kryminał. Przyznaję bez bicia, że pomyliłam się, ale cóż, nie mam zdolności przewidywania treści od razu po tytule książki.
Ku mojemu początkowemu zasmuceniu, "Tatuaż z lilią" okazał się powieścią paranormalną. Nie bez powodu użyłam słowa "zasmucenie", ponieważ ten, kto mnie zna, wie że nie za często sięgam po książki typu "fantasy". 
Teraz już mogę oficjalnie wydać oświadczenie, że będę robiła to coraz częściej, pod warunkiem, że książka będzie tak solidnie dopracowana, jak w przypadku książki autorstwa Ewy Seno.
Serio, podobała mi się i pomogła mi zmienić nastawienie do tego typu lektur. Mam tylko nadzieję, że od tego czasu będę mogła śmiało powiedzieć, że lubię fantastyczne powieści.
Proszę tylko, żeby żadna inna książka nie zmieniła mojego podejścia, bo dość dobrze się z nim czuję.

   Jak sam tytuł wskazuje, nie obejdzie się bez tatuażu, co mnie niezmiernie cieszy, ponieważ bardzo podoba mi się ten rodzaj wyrażania samego siebie. Nie mam żadnego ozdobnika ciała, ale kto wie ... może w przyszłości.
Mimo wszystko doceniam to, że dla niektórych ludzi tatuaż to pewnego rodzaju symbol. Czasem przypomina o wydarzeniach z przeszłości, czasem jest hołdem składanym innej osobie, a czasem określa osobowość człowieka. 
Choćby nie wiem jak się uprzeć, można śmiało powiedzieć, że zawsze coś wyraża. Mało kto robi sobie tatuaż dla picu. Dla każdego ma on swoiste znaczenie i nie ma co się z tym kłócić.
Ja nie neguję i na pewno szanuję ten rodzaj "oszpecanie" ciała.

   Koniec o samych tatuażach, wracamy do książki.
   Nina, główna bohaterka, dziewczyna idealna pod każdym względem. Nie dość, że piękna to na dodatek inteligentna. Do pewnego czasu ma WSZYSTKO, dosłownie. Rodzina, chłopak, normalne życie, czego chcieć więcej ? Po prostu los obdarował ją najlepszym, co miał w zanadrzu. 
I tu pojawia się prawdziwa niespodzianka, ponieważ okazuje się, że wcale nie jest tak pięknie i bajkowo.
Nina w dniu swoich urodzin dość poważnie kłóci się z ojcem. Postanawia pojechać na swoją urodzinową imprezę, ale nie spodziewa się, że tam też czeka ją kolejny zawód i ogromne rozczarowanie. Myślę, że gdyby o tym wiedziała, postanowiłaby nie wychodzić z domu.
Cóż, człowiek jest tylko człowiekiem i nie przewiduje przyszłości, ani nie ma zdolności układania biegu wydarzeń. No, może z małymi wyjątkami ... ale nie o tym mowa.
 Otóż jesteśmy w momencie, kiedy Nina dociera na imprezę przygotowaną przez jej przyjaciółkę.
W tym momencie los zaczyna się buntować i rzucać jej kłody pod nogi, ponieważ na zabawę Nina dociera przed czasem.
Tam spotyka swojego chłopaka Marka i najlepszą przyjaciółkę Ankę i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że nakrywa ich na zdradzie.
I jak tu wierzyć w miłość do końca życia i przyjaźń po grób? Podobno faceci najlepszych przyjaciółek należą do kategorii "nie do ruszenia". Jak się okazuje, nie zawsze.
W tym momencie Nina nie dość, że jest w kłótni z ojcem, to jeszcze traci koleżankę, a w bonusie z nią chłopaka. Trzy osoby jak na jeden dzień to stanowczo za dużo.
Kto myśli, że to koniec złych wydarzeń niech przyszykuje się na totalną bombę, bo to zaledwie półmetek.
Lecimy dalej. 
Cały świat obraca się do góry nogami, kiedy to funkcjonariusz policji oznajmia Ninie, że jej macocha wraz z ojcem zginęli w wypadku samochodowym.
Dobrze, że to tylko książka, bo naprawdę zaczęłabym bać się przewracać kolejne strony.
Ze świadomością, że książka jest fikcją, moja chrapka na nią znacznie się powiększyła.
Nina robi sobie tatuaż z lilią (jak nie trudno jest się domyślić) i jest to chyba najlepsza rzecz, jaka spotyka ją danego dnia. 

   Łatwo zauważyć, że książka zaczyna się ogromnym przytupem i nie ma opcji, że ten, kto ją zaczął skończy czytanie na tym etapie. To jest niemożliwie, czemu kompletnie się nie dziwię.
Tak przewracamy kartkę po kartce i wchodzimy w świat, jakiego na pewno nie spodziewaliśmy się patrząc na okładkę. Przynajmniej ja odniosłam mylne wrażenie, z czego bardzo się cieszę, bo "Tatuaż z lilią" zabrał mnie w świat dotąd kompletnie nieznany, który z sekundy na sekundę co raz to bardziej zaskakuje.

   Autorka fenomenalnie przemyślała sprawę, ponieważ nie zamknęła sobie furtki do napisania kolejnych tomów. "Tatuaż z lilią" to fenomenalny początek serii. Można tworzyć ich ciąg dalszy i spokojnie wymyślać nowe historie i zaskakujące momenty zwrotne.
Za to ogromny plus, ponieważ zapewniam, że jeżeli kiedykolwiek pojawi się kolejna część, to na pewno stanę po nią w kolejce. 

   "Tatuaż z lilią" wciągnął mnie do reszty, przez co dzisiejsza noc zaczęła się dla mnie dość późno, a nawet nad ranem. Paradoksalne, a jednak. 
Historia Niny była dla mnie świetną wycieczką w nieznane. Potrzebowałam tego rodzaju książki, przy której nie będę pogłębiać się w rozpaczy z biegiem kolejnych rozdziałów, ale zaczytam się tak, że nawet nie będę miała czasu, żeby pomyśleć o jakiejkolwiek łzie. 
Super.

   Zdecydowanie polecam i z całego serca gratuluję autorce. Nasze społeczeństwo ma tendencję do braku wiary w "swoich". Nawołuję o zmianę myślenia, ponieważ nie mam nic do zarzucenia Ewie Seno, autorce książki "Tatuaż z lilią". Tutaj sprawdza się powiedzenie, że Polak też potrafi.

FACEBOOK