piątek, 15 sierpnia 2014

"Pacjentka z sali numer 7" - dobry przykład człowieczeństwa i empatii

Tytuł: "Pacjentka z sali numer 7"
Autor: Baptiste Beaulieu
Wydawnictwo: AMBER
Data premiery: 29.04.2014
Data przeczytania: 14.08.2014














   "Pacjentka z sali numer 7" jest książką napisaną przez młodego francuskiego lekarza, który w 2012 roku rozpoczął działalność blogową. W bardzo krótkim czasie stronę tę odwiedziła niesamowicie duża liczba osób, a sam Baptiste stał się osobą rozpoznawalną i sławną. Dostawał mnóstwo zaproszeń na wywiady w telewizji oraz do prasy, a jego blog otrzymał nagrodę dla najlepszego blogu.
Baptiste Beaulieu odniósł ogromny sukces i postanowił napisać książkę, która zatrze granicie między ludźmi chorymi a tymi, których nie dotknęło nieszczęście w postaci przykucia do łóżka.


"Dla tych, którzy leżą, i dla tych, którzy ich podnoszą."

      Cała akcja rozgrywa się w szpitalu, gdzie autor powieści opisuje swoją pracę podczas 7 dni i jednej nocy. Powieść przypomina dziennik. Ma daty, konkretne godziny i jest poukładana chronologicznie.  Autor zmienia płeć bohaterów, jednak ich historie są jak najbardziej prawdziwie. Nazwiska zastępuje pseudonimami.

   "Pacjentka z sali numer 7" opowiada historię ludzi, którzy cierpią na przeróżne choroby. Jednym z nich zostały ostatnie chwile życie, natomiast inni wymyślają sobie zbędne problemy. Są też tacy, którzy ani nie leżą na łożu śmierci, ani też nie wyszukują sobie schorzeń. Chorują, ale też nie na tyle, aby nazwać to czymś śmiertelnym.
   W szpitalu leży pacjentka z pokoju numer 7. Jest to starsza kobieta, która już swoje najlepsze lata ma za sobą. Ogromnie tęskni za synem i za wszelką cenę pragnie go ujrzeć. Jest on najważniejszą osobą w jej życiu i jego nieobecność bardzo źle wpływa na jej stan zdrowia. 
   Narrator, a zarazem autor książki postanawia, że będzie opowiadał swojej pacjentce różne historię. Uważa, że dopóki on będzie mówił, ona będzie żyła. Bardzo zależy mu na jej dobrym samopoczuciu i stara się robić wszystko, aby ulżyć jej w cierpieniu. Swoją pacjentkę darzy dużą sympatią, dlatego też chce dla niej jak najlepiej.

   Młody lekarz snuje się po szpitalnych uliczkach i zagląda do swoich podopiecznych. Jest oddany pracy i nie traktuje jej jako rutyny. Do szpitala przychodzą ludzie z różnymi objawami chorób, dlatego też nawet nie da się tego nazwać monotonnym zawodem.
Lekarz dla każdego ze swoich pacjentów ma chwilę czasu na drobne pogaduszki. Nie szczędzi też miłych słów, które podnoszą ich na duchu. Jest bardzo ludzki i ma w sobie duże poczucie empatii. Wie, że każdy człowiek jest inny i do każdego trzeba podchodzić w inny sposób, inną metodą. Pragnie, aby wszyscy jego pacjenci mieli możliwie dobry standard, jeżeli chodzi o warunki życia.
Młody lekarz okazuje wielkie wsparcie swoim podopiecznym i stara się zapewnić im komfort. Nie prowokuje wstydliwych sytuacji. Nawet przy wyciąganiu kału z pupy starszej kobiety, wykazuje odruchy ludzkie i nie robi z tego wielkiego "halo". Chce ulżyć w cierpieniu i tym kieruje się przy mało komfortowych czynnościach, jakie musi wykonywać.
Jest świadomy tego, że czasem milczenie jest złotem i zamiast wielkiego gadulstwa, oferuje swoim pacjentom pomoc samym swoim byciem. Wie, że czasem taka postawa znaczy więcej niż tysiąc słów.

   "Pacjentka z sali numer 7" to bardzo poruszająca książka, która opowiada o najtragiczniejszych chorobach, jakie mogą spotkać każdego człowieka. Przy jej drastycznym tle, całość ukazana jest w dość humorystyczny sposób. Uważam, że to bardzo dobre posunięcie, ponieważ pokazuje, że choroba nie zawsze idzie w parze z żałobą. Najczęściej ludzie przykuci do łóżka potrzebują wsparcia innych osób, ale nie ich litości. Chcą być traktowani, jak normalnie ludzie, a nie jak ktoś, kto powiedzmy za parę dni umrze. Nie chcą wytwarzać granicy między sobą a społeczeństwem. Chcą żyć tak, jak wcześniej, bez żadnych "odstawianych szopek" i nadmiernej, denerwującej życzliwości innych.
Patrząc na książkę jako na całość, jest ona wbrew pozorom bardzo optymistyczna. Na pewno momentami przygnębia i wprowadza w stan smutku, ale jednocześnie pokazuje, że nie każdy lekarz podchodzi do swoich pacjentów obojętnie. Udowadnia, że ta praca jest powołaniem dla autora książki i jest on odpowiednią osobą na właściwym miejscu.
Jako że ten jest zwyczajny i ludzki, tak też inni go traktują. Właśnie dzięki temu sprawia, że dystans między nim a pacjentami nie istnieje, co korzystnie wpływa na relację obydwu stron.

   "Pacjentka z sali numer 7" jest bardzo dobrą powieścią. Imponuje tym, że napisana jest przez prawdziwego lekarza, czyli człowieka znającego się na swoim fachu. Dzięki temu jest wiarygodna i czytelna w odbiorze. Zmusza do przemyśleń i pozostawia po sobie ślad w umyśle ludzi, którzy mieli okazję się z nią zetknąć.
Jest takim pamiętnikiem napisanym przez człowieka, który powinien stać się autorytetem dla niejednej osoby pracującej w służbie zdrowia. Pokazuje on, że chęć niesienia dobra nie jest, aż tak trudna, jak to się czasami niektórym wydaje.
   Polecam książkę "Pacjentka z sali numer 7" ze względu na jej oryginalność i przymus do refleksji.

Za możliwość przeczytania książki "Pacjentka z sali numer 7" dziękuję Wydawnictwu Amber.


wtorek, 12 sierpnia 2014

DAWID KWIATKOWSKI w Zabrzu - 10.08.2014

   Dzisiaj zaprezentuję Wam wpis z koncertu Dawida Kwiatkowskiego w Zabrzu. Podobnie jak Margaret (relacja z jej koncertu w poprzednim wpisie) Dawid wystąpił w M1.

Na jego koncercie już nie było ani kropelki deszczu, a wręcz przeciwnie, ponieważ wyszło jaśniutkie słoneczko, które niemiłosiernie grzało. Akurat byłam ustawiona czołowo naprzeciw promieni słonecznych  i na własnej skórze  odczuwałam ich ciepło . Śmiałam się z mojej Mamy, która została zmuszona, żeby pójść ze mną na ten koncert (może nie do końca zmuszona, bo piosenki Margaret są jej dobrze znane), że zamknęła oczy i postanowiła się opalać. Może i fanką Dawida nie zostanie, ale przynajmniej ma  buzię muśniętą słońcem. Jakiś plus z wyjścia, a przecież powinno się cieszyć z najmniejszej drobnostki.

   Dobrze, wróćmy do koncertu Dawida. Powiem szczerze, że lubię tego chłopaka. Nigdy nie miałam  do niego awersji, jaką niektórzy publicznie wyrażają. Podoba mi się, że poprzez działalność w internecie doszedł tak daleko i odnosi prawdziwy sukces, którego mogą mu pozazdrościć miliony ludzi w kraju. Wiedziałam kim jest, ale ani to się nad nim nie rozpływałam z wrażenia, ani też nie wyrażałam niechęci. Zwyczajnie miałam świadomość jego istnienia, ale nic poza tym. 
Pamiętam moment, w którym dowiedziałam się, że weźmie udział w programie "Taniec z Gwiazdami" i zamarłam. Nie miałam pojęcia z jakiej paki? Przecież to będzie porażka! O matko, tak strasznie się myliłam!
   Już w pierwszym albo drugim odcinku (nie pamiętam dokładnie) zauważyłam, że Kwiatkowski rusza się jak zawodowy tancerz. W poprzednich edycjach bez problemu  potrafiłam odróżnić gwiazdę od profesjonalisty, ale w tym przypadku, gdybym nie wiedziała, że Dawid to Dawid, nie potrafiłabym jasno i z przekonaniem powiedzieć, kto jest w tej parze zawodowcem. I chyba taki moment przełomowy w moim podejściu do Kwiatkowskiego pojawił się właśnie za sprawą tego programu. Wtedy doceniłam jego umiejętności i nawet trzymałam kciuki, żeby wygrał. Chłopak świetnie tańczył i tego nikt mu nie odmówi.
   Kiedy dowiedziałam się, że zagra w Zabrzu, postanowiłam, że pójdę na koncert, ale tak z czystej ciekawości. Właściwie jedyne piosenki z repertuaru Dawida, jakie znam to "Biegnijmy" i "Na zawsze". Tę drugą nawet sama z siebie czasami włączę sobie na YouTube. Dobra nutka.
To by było na tyle utworów z jego repertuaru, jakie kojarzę, ale zupełnie mi to wystarczyło, aby pojawić się na koncercie.
   
   Jak już dotarłam na miejsce, od razu zapaliła mi się w głowie kontrolka, że trzeba kierować się na boki, bo przody zajęte będą przez wiernych Kwiatonators. Ani trochę się nie pomyliłam. Na samym przodzie ustawione były fanki, które podejrzewam stały tam już od rana. Patrząc na załadunek, jaki ze sobą miały, jestem niemal pewna, że dobre parę godzin przekoczowały pod sceną, aby zająć sobie jak najlepsze miejsce. 
Szczerze to jeszcze nigdy godzinę przed koncertem nie widziałam tylu ludzi. Zazwyczaj tacy gromadzą się albo na chwilę przed rozpoczęciem, albo nawet w trakcie. Nie powiem, był to dla mnie niezły szok, ale taki całkowicie pozytywny.
   Fajnie jak ludzie mają pasję, swoich idoli i są ich oddanymi fanami. To urocze i na pewno miłe dla kogoś, kto jest wykonawcą na scenie. Bez artysty nie ma fanów, a bez fanów nie ma prawdziwego artysty. To taki rodzaj współpracy, bardzo istotny i potrzebny. 

   Kwiatkowski wyskoczył (dosłownie) na scenę z wielkim przytupem, wykonując cover znanego utworu. Usłyszałam pisk i potężny wrzask. Popatrzyłam na dziewczyny stojące w najbliższych rzędach i widziałam łzy w ich oczach  pomieszane z uśmiechem na twarzy. Zobaczyłam, jak wyciągają ręce w stronę sceny. Skaczą. Bujają się. Wołają Dawida. Czyste szaleństwo. Po prostu coś, czego nigdy do tej pory nie widziałam. Albo chodzę na jakieś smętne koncerty, albo Kwiatkowski jest największą gwiazdą polskiej sceny muzycznej wśród nastoletnich artystów. Skłaniam się ku temu drugiemu. Na pewno w ilości oddanych fanek, bije innych na głowy.
Co te dziewczyny wyrabiały?! Jak tak teraz po czasie o tym pomyślę, to dalej trzyma mnie zdziwienie przedwczorajszego dnia. Nie umiem nazwać tego wariactwa.
Nie chcę żeby ktoś zrozumiał, że neguję ich zachowanie, bo jest wręcz przeciwnie, jestem pozytywnie zaskoczona.
To super mieć takich fanów. Ba, nie jeden artysta chciałby mieć chociaż połowę z tych, których ma Dawid.
Każda z fanek miała na swoim ciele mnóstwo napisów typu: Dawid, Kwiat, Kwiatonator, Aloha, Kocham Kwiatka ... itp. Było tego multum, więc nie zdołałam zauważyć wszystkich. Wiadomo, że ja mając 19 lat, nie zachowuję się w ten sposób, bo  nie należę do Kwiatonators, ale rozumiem postępowanie tych dziewczyn. Też kiedyś byłam w ich wieku i może wtedy nie było takiego Dawida, ale szalałam za wieloma artystami muzycznymi. Nawet byłam w nich zakochana. Aż tak wyraziście nie okazywałam swojego uwielbienia, ale czasy się zmieniają, a szaleństwo (oczywiście w granicach zdrowego rozsądku) jest całkiem na miejscu.

   Sam Dawid Kwiatkowski. Co mogę o nim napisać ? Szczerze to nie mam pojęcia, bo widziałam go po raz pierwszy na oczy. 
Na pewno chłopak ma talent i do śpiewu i do tańca. Założę się też, że jest całkiem spoko gościem, bo na gbura to mi nie wygląda.
Fenomenalnie rusza się na scenie. 
Dawid zmieniał pozycje z sekundy na sekundę, latał po scenie jak zwariowany i przy tym nie tracił oddechu. Super, technika opanowana.
Zaśpiewał piosenkę "Ostatni" Edyty Bartosiewicz, za którą już zdobył u mnie wielki plus.
Poradził sobie z nią bardzo dobrze, chociaż każdy z nas wie, że branie się za Bartosiewicz często grozi klapą. Wykonał utwór "W stronę Słońca" z repertuaru Eweliny Lisowskiej i mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że podobało mi się bardziej od oryginału. 
Porwał publiczność do tańca, ruchu, życia i spowodował uśmiechy na jej twarzach.
Nawet moja Mama zaczęła wykazywać zainteresowanie jego osobą na scenie. Trochę nie mogła ogarnąć tego całego fanatycznego szału i spoglądała z lekkim przerażeniem, ale liczy się to, że patrzyła.

   Z Dawidem i całym gronem innych ludzi śpiewałam tylko jedną piosenkę "Na zawsze", bo ją znam tak od deski do deski, więc nie miałam obawy przed ewentualną pomyłką. 
W innych utworach umiałam poszczególne fragmenty, ale wolałam nie narażać się Kwiatonators, które nawet potrafią określić, gdzie w poszczególnych utworach z repertuaru Dawida znajdują się kropki i przecinki.

   Koncert Dawida Kwiatkowskiego okazał się dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Idąc na niego, nie wiedziałam czego się spodziewać. Wychodząc, wiedziałam że to był super występ fajnego gościa, który wykorzystuje swój czas w 100000%, przy czym ma wielki talent i bardzo dobrą aparycję. 









poniedziałek, 11 sierpnia 2014

MARGARET w Zabrzu - 10.08.2014

   Tych, którzy jeszcze nie wiedzą, że postanowiłam rozpocząć nową tematykę na blogu, informuję, że się stało.
Dzisiejszy post jest początkiem nowego działu, w którym umieszczać będę relację z różnorodnych koncertów. Uważam, że jest to świetny pomysł, ponieważ jako że jestem osobą, która urodziła się ogromnym koncertoholikiem, może to całkiem dobrze wyjść. Od najmłodszych lat chodziłam na tego typu eventy, a rodzice wpajali mi do główki, że są to wydarzenia warte uwagi i tak podłapałam bakcyla. Teraz uczestnictwo w koncertach weszło mi w nawyk i nie mam zamiaru tego zmieniać. Po co walczyć z czymś, co ma się we krwi.
Mam ogromną nadzieję, że moja opinia występów wokalistów estrady polskiej, a może i zagranicznej, przypadnie Wam do gustu i będzie Wam się miło czytało moje posty.
Myślę, że już czas zacząć i serio chciałabym, żeby spodobał Wam się pomysł relacjonowania koncertów. Pamiętajcie, liczę na Was.

   Na pierwszy ogień idzie Margaret, która wczoraj zaszczyciła swoją obecnością Zabrze. Jej występ poprzedzał koncert Dawida Kwiatkowskiego (o którym będzie mowa w kolejny wpisie) i dał energię do dalszej niesamowitej zabawy.
Miałam szczęście, bo akurat na ten weekend wracałam do rodzinnego miasta, jakim są Gliwice, a stamtąd to już rzut beretem do Zabrza.
Właściwie od samego początku koncertu los zesłał nam z nieba deszcz, który nie był miłym prezentem dla publiczności. Niektórzy próbowali ukryć się pod swoimi parasolami, jednak większość na próżno szukała zbawienia. Ja byłam w tej drugiej grupie, która znikąd nie otrzymała pomocy i tym oto sposobem w zaledwie kilka minut zamieniłam się w zmokłą kurę. Najgorsze jest to, że jestem największym wrogiem deszczu i nienawidzę, kiedy pada, a tym bardziej, kiedy leje na mnie. Zamiast lusterka miałam aparat, którego ekranik wyraźnie pokazywał moją twarz i tak mimowolnie spojrzałam na swój wizerunek. Tutaj pojawia się puenta, że jak normalnie pewnie byłabym niezadowolona swoim wyglądem i od razu zrzedłby mi humor, tak po prostu miałam gdzieś to, jak wyglądam. Przyszłam na koncert, a nie na rewię mody. Myślę, że to muzyka Margaret sprawiła, że nie miałam najmniejszej ochoty smucić się z powodu załamania pogody. Fajnie było nie przejmować się byle czym i po prostu świetnie się bawić. Kompletnie bezstresowo. Naprawdę czad !

   Na poniższych zdjęciach, które za wszelką cenę chciałam dla Was skompletować, możecie zwrócić uwagę na strój Margaret, czyli Małgosi Jamroży. Ma ona całkowicie luźny ubiór, który fenomenalnie współgra z rodzajem muzyki, jaki wykonuje, jak i z samym jej wyglądem.
Fajne jest to, że Małgosia postawiła na wygodę, a ciuchy nie krępowały jej ruchów. Margaret nie jest wokalistką, która stoi przed mikrofonem w kompletnym bezruchu, a cały czas się rusza. Biorąc to pod uwagę, ubranie Margaret jest trafione w dziesiątkę, a poza tym podkreśla wszystkie atuty, jakie niewątpliwie posiada. Bardzo mi się spodobał.

   Myślę, że czas przejść do samej muzyki, bo to ona jest w tej relacji głównym aspektem, o którym należy wspomnieć. Oprócz takich hitów jak "Thank You Very Much", "Wasted" oraz "Tell Me How Are Ya", Małgosia wykonała utwory, których do tej pory nie miała okazji usłyszeć. Wiadomo, że piosenki, które lecą w radiu, są mi dobrze znane i to przy nich bawiłam się najlepiej. Może nie znam ich całkowicie na pamięć, ale w refrenach wymiatam. Super zaskoczeniem okazało się to, że mimo iż niektórych piosenek kompletnie nie kojarzyłam, to bawiłam się przy nich porównywalnie dobrze, jak i przy tych doskonale mi znanych.
Cieszę się, że Margaret ma wielkie aspiracje na przyszłość. Widać to po stylu muzyki jaki wykonuje. To artystka jedyna w swoim rodzaju. Jest wiele "gwiazd", których głos bez problemu mogę porównać z głosem kogoś innego, ale Margaret nie należy do tej kategorii. Jest ona osobą bardzo oryginalną i wydaje mi się, że jest to jej największym atutem.
Poza tym nie boi się eksperymentować z muzyką. Na wczorajszym koncercie prezentowała piosenki stylizowane na lata 70. i wyszło jej to świetnie. Dobrze, że sięga do lat, które dla niektórych już dawno zostały zapomniane. Małgosia odświeża styl tamtych czasów i siłą woli sprawia, że ludzie przypominają sobie o dawnych topowych kompozycjach.

   Przyznam szczerze, że do wczorajszego dnia nie miałam pojęcia, że Margaret ma głos jak dzwon. Wykonując swoje utwory była bezbłędna, poza tym miała ogromne wsparcie w publiczności, która równo dotrzymywała jej kroku. Natomiast nie mogę i nie chcę wymazać z pamięci jej brawurowego wykonania piosenki "Waiting All Night". Jestem w stanie założyć się, że 3/4 społeczeństwa kojarzy, a zarazem lubię tę piosenkę. Ma ona swoisty klimat, nastrój i wrażliwość, a teledysk powala na kolana. Margaret zaśpiewała ten utwór tak, że zrobiło mi się głupio, iż wcześniej byłam nieświadoma, że ma aż tak ogromny talent i umiejętność przekazywania emocji. 

   Nie byłam fanką Margaret, ale lubiłam jej poszczególne piosenki. Był czas, kiedy uważałam ją za pozerkę, która płynie z falą i robi tak, aby spełniać zapotrzebowania rynku muzycznego, a nie swoje marzenia. Potem zmieniłam zdanie, jednak to nie zmieniło faktu, że dalej nie byłam maniaczką jej muzyki. Teraz nie wiem, czy już stałam się fanką, ale na pewno jestem i będę wierną słuchaczką jej twórczości. Mocno trzymam kciuki za jej dalszy rozwój, bo nie mamy podobnej artystki osoby w Polsce. Margaret jest ewenementem o mocnym, przejrzystym głosie i pięknym wyglądzie. Nic dodać, nic ująć. Jeżeli kiedykolwiek jeszcze raz miałabym możliwość uczestnictwa w koncercie Małgosi, to bardzo chętnie się na niego wybiorę. Jej występ był smaczną ucztą dla słuchu. Bawiłam się przednio.

   Na sam koniec zapraszam Was do obejrzenia poniższych zdjęć. Starałam się, aby były jak najlepszej jakości i abyście mogli przeglądać je w pełnym komforcie, jednak nie jestem fotografem. Zazwyczaj cykam fotki w trybie automatycznym i nie są perfekcyjne. Może kiedyś wezmę instrukcję obsługi i nauczę się paru tricków. Na razie uważam, że wyszły całkiem ok.
Mam nadzieję, że jak na początkującą koncertową paparazzi, dałam radę.