sobota, 19 września 2015

40. Festiwal Filmowy w Gdyni - relacja z mojego pobytu w Trójmieście

   W tym roku odbył się 40. Festiwal Filmowy w Gdyni. Przypominam, że do 2011 roku Festiwal ten miał inną nazwę. Wtedy każdy jechał oglądać filmy na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych i taka też nazwa widnieje na Facebooku (jeżeli ktoś miałby problem ze znalezieniem, to już wiecie jak szukać). Jakiś czas temu wydarzenie te organizowane było w Gdańsku, natomiast teraz przeniesione zostało do Gdyni. Jego siedzibą stał się Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej, ale projekcje filmowe wyświetlane są też w Multikinie, kinie Helios oraz w Gdyńskim Centrum Filmowy, które otwarte zostało w tym roku, a więc pojawia się tu jakaś świeżość. 

    Podczas trwania Festiwalu (14.09-19.09) odbywają się cztery sekcje konkursowe. Jest to Konkurs Główny, Konkurs Inne Spojrzenie, Konkurs Młodego Kina i Konkurs Fabularnych Filmów Krótkometrażowych. Jak co roku w tym czasie do Gdyni przyjeżdża bardzo dużo miłośników kina, profesjonalistów, dziennikarzy, aktorów, reżyserów i producentów. Wszyscy wspólnie zasiadają i na 6 dni zamykają się w sferze filmu. Podczas Festiwalu organizowane są też dodatkowe atrakcje takie jak koncerty, panele dyskusyjne, spotkania autorskie, pokazy prasowe. Uczestnicy Festiwalu Filmowego w Gdyni mają okazję jako jedni z pierwszych osób zobaczyć najnowsze polskie produkcje. Festiwal ten jest bardzo dobrze zorganizowanym wydarzeniem o prestiżowym statusie.

   W tym roku uczestniczyłam w tym Festiwalu od poniedziałku o piątku, ponieważ na weekend musiałam już wracać do Warszawy. Miałam swój stały porządek dnia. Rano wstawałam i jechałam z Gdańska o Gdyni w celu obejrzenia wybranej i zarezerwowanej wcześniej projekcji, następnie z Gdyni jechałam do Sopotu. Tam szłam na chwilkę przywitać się z morzem i szybko do kawiarni. Pijąc kawę, uruchamiałam laptopa i zabierałam się za pisanie recenzji. Następnie z Sopotu wracałam do Gdyni, tam szłam na kolejne projekcje. Dzień kończyłam powrotem z Gdyni do Gdańska. I tak w kółko. To był dość intensywny, ale niezwykle przyjemny czas. Jestem pewna, że za rok pojadę tam po raz kolejny. 

   Przyznam się, że nie uczestniczyłam w Festiwalu od rana do wieczora i nie zobaczyłam wszystkich filmów, które chciałam zobaczyć. Lekko ograniczał mnie dojazd do miejsca zamieszkania, dlatego z niektórych projekcji musiałam zrezygnować. Mimo to miałam okazję zobaczyć bardzo dużo wyjątkowych filmów i wziąć udział w pokazach prasowych. Recenzje najlepszych według mnie filmów znajdują się już na blogu. Są to "W Spirali", "Żyć nie umierać", "Demon" i "Obce Niebo"
Na Festiwal Filmowy do Gdyni przyjechało bardzo dużo znanych osobowości. Nigdy nie widziałam w jednym miejscu tak wiele znanych osób. Najlepsze jest to, że nie byli to celebryci, a ludzie, którzy mają ogromne znaczenie w świecie filmu. To była dla mnie przyjemność, kiedy mogłam patrzeć na nich i słuchać mądrości, jakie mają do przekazania. 
   Wspaniałe były pokazy prasowe, bo podczas nich mogłam dowiedzieć się więcej o danym filmie i jeszcze bardziej zrozumieć jego zamysł. Bardzo dużo dało mi spotkanie z twórcami filmu "W Spirali", bo dzięki niemu mogłam zrozumieć tę produkcję i ułożyć sobie wszystko po kolei w głowie. 
   
   Podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni można było zobaczyć multum doskonałych filmów. Miałabym ogromny problem, aby wybrać ten najlepszy, ale jeżeli byłabym osobą, która ma podjąć taką decyzję to mój typ padłby na film "Obce Niebo". Po wyjściu z seansu miałam tak duży mętlik w głowie i dziwię się, że w ciemnościach dałam radę dojechać o Gdańska, bo szczerze w to wątpiłam. 

   Podsumowując, Festiwal Filmowy w Gdyni jest najważniejszym wydarzeniem filmowym w całym roku. Wyświetlane na nim polskie filmy są krokiem ku wzmocnieniu świadomości kulturalnej w naszym społeczeństwie. Na Festiwalu bawiłam się doskonale, ale były też chwile nostalgii i wzruszenia. Wczoraj wyjechałam z Gdańska i wróciłam do Warszawy.
Dzisiaj rano przeczytałam wiadomość, że zmarł znany i fenomenalny reżyser Marcin Wrona. Jego najnowszy film "Demon" bierze udział w Konkursie Głównym na Festiwalu. W czwartek odbył się pokaz prasowy tego filmu. Na wspomnianym pokazie znalazła się cała ekipa twórców filmu. Obecny był też Marcin Wrona. To dla mnie niewyobrażalne, że jeszcze przedwczoraj ten człowiek chodził po Gdyni, a dzisiaj już nie ma go wśród nas. Nie pozostaje mi nic innego jak złożyć wyrazy współczucia całej rodzinie. Panie Marcinie, niech Pan spoczywa w pokoju. 

   Festiwal Filmowy w Gdyni jeszcze nie dobiegł końca. W tym poście obiecuję sobie, że w przyszłym roku zostanę na całe wydarzenie i całą sobą wejdę w ten Festiwal. Teraz kończę, a o wynikach dzisiejszego konkursu, gdzie dzięki głosom widzów wyłoniony zostanie najlepszy film według publiczności poinformuję Was na Facebooku. Stawiam na "Obce Niebo"! 

   Umieszczam parę zdjęć z Festiwalu Filmowego w Gdyni. Uprzedzam, że nie są to fotografie mojego autorstwa, a ściągnięte z galerii wydarzenia na Facebooku.













































"Obce Niebo" - jedna chwila, po której patrząc w górę widzisz nieznany Ci świat

Tytuł: "Obce Niebo"
Gatunek: dramat społeczny
Data premiery: 16.10.2015 (Polska), 16.09.2015 (Świat)
Reżyseria: Dariusz Gajewski
Scenariusz: Dariusz Gajewski, Michał Godzic
Obsada: Agnieszka Grochowska, Bartłomiej Topa, Barbara Kubiak
Zdjęcia: Monika Lenczewska
Dystrybucja: Next Film 









   Czy możliwe jest to, że rano oprowadzamy nasze dziecko do szkoły, natomiast już po południu mieszka ono u innej, obcej mu rodziny? Czy łatwo jest poprzez malutkie kłamstwa i niedomówienia skreślić swoje normalne życie ? Otóż w filmie "Obce Niebo" znajdziemy odpowiedzi na te pytania, co gorsza są one raczej przytaknięciem. 

   Basia i Marek wyjeżdżają za granicę do Szwecji w celu lepszego życia. Zabierają ze sobą córkę Ulę. Rodzina nie odnajduje się dobrze w nowej sytuacji. Nikt z nich nie potrafi zadomowić się w obcym kraju, przez co ich życie dalekie jest rodzinnej sielance. Ula bardzo często jest świadkiem kłótni rodziców. Zauważa wiele rzeczy, których nigdy nie powinna widzieć. Zmianą zachowania Uli i jej problemami z koncentracją zaczyna interesować się miejscowa nauczycielka, która porusza odpowiednie służby socjalne. Pewnego dnia młoda dziewczynka zmęczona zaistniałą sytuacją dzwoni pod zaufany numer w celu uzyskania pomocy, natomiast następnego dnia zostaje odebrana swoim rodzicom i zabrana do innej rodziny, która dwa lata wcześniej straciła swoje dziecko, a aktualnie pragnie stworzyć rodzinę zastępczą dla Uli. Przez malutkie kłamstwa i niewyjaśnione zachowania cała rodzina zostaje postawiona przed wielkim wyzwaniem, w którym koniecznością będzie opanowanie techniki kontroli słów i emocji.

   Historia przedstawiona w filmie "Obce Niebo" nie jest skomplikowana. Poprowadzona jest zimnymi obrazami skandynawskich krajobrazów. Już w tym tkwi urok i znacząca część sposobu odbierania filmu przez widzów. 

   Bartłomiej Topa już po raz kolejny udowodnił, że jest znakomitym aktorem. Nie ma produkcji, w której zagrał, a która nie przypadła mi do gustu. Myślę, że jego talent i serce do aktorstwa obroni się zawsze, a następne filmy z jego udziałem będą kolejnym dziełem na wagę złota. 
   Agnieszka Grochowska w "Obcym Niebie" przeszła samą siebie. Prościutko, od początku do końca poprowadziła swoją postać. Nie nadużywała ekspresji i idealnie panowała nad emocjami. Dramatyzm, który pokazała był bardzo subtelny i autentyczny. Łatwo mogła przesadzić, natomiast idealnie wykreowała i wczuła się w swoją postać. 
   Najmłodsza aktorka filmu "Obce Niebo" to Basia Kubiak. Bardzo młoda dziewczynka o niezwykłej naturalności przed kamerą. Jej mimika była raczej opanowana, natomiast kiedy wybuchła wtedy złapała wszystkich widzów za serca. W przypadku Basi pozostaje nadzieja, że nie zniknie z biegiem czasu, a zostanie tak poprowadzona przez mistrzów aktorstwa, że będzie można zobaczyć ją jeszcze w wielu filmach.

   W sposób bardzo prosty można było przerysować ten film. Utrata dziecka jest czymś, co dotyka emocjonalnie, dlatego potrzebny był balans i wymierzone kontrasty. Łatwo można było skupić się na rozpaczy, ale wtedy "Obce Niebo"  zatraciłoby wspaniałą fabułę. W tym wszystkich chodziło o opowiedzenie historii, nic więcej. Przeprowadzenie akcji przez wszystkie etapy, dobrnięcie do końca, a następnie wyciągnięcie odpowiednich wniosków. Całość udała się fenomenalnie, ponieważ historia płynie od początku do końca. Najważniejsze jest to, że oprócz poprowadzenia akcji, "Obce Niebo" wzrusza i przeraża. 
Bardzo ciężko było mi usiedzieć w fotelu, ponieważ wyrywałam się, aby zabrać głos w tej całej sprawie. Potem uświadamiałam sobie, że tylko oglądam film. Następnie zrozumiałam, że w tym momencie ktoś obrazem i słowami opowiada mi coś, co dzieje się naprawdę. Może nie teraz, nie w tym czasie, ale taka historia już nie raz miała miejsce.
 Podczas seansu byłam bardzo poruszona. Nie chciałam pogodzić się z tym, co widzę. "Obce Niebo" złapało mnie mocno za serce i zaczęło nadawać mu własny rytm. Nie ten znany mi, spokojny i opanowany, a zdecydowany i okrutnie szybki. 
Ciężko było mi patrzeć na cierpienie pokazane na dużym ekranie, szczególnie że byłam rozstrojona emocjonalnie. Z jednej strony całkowicie nie rozumiałam danej sytuacji, a z drugiej starałam się ją sobie przetłumaczyć.

   Myślę, że do takich filmów świat należy. Filmów, które nie stoją w miejscu, nie są płytkie, nie przekazują bzdur. Filmów, które zmuszają do myślenia, nawołują do działania, proszą o wyjście z tłumu. "Obce Niebo" wzrusza, szokuje, przeraża i wciąga. Ukazane w nim obrazy nie są piękne, historia nie jest kolorowa, ale tak dobrego filmu dawno nie widziałam.
"Obce Niebo" to mój faworyt Festiwalu Filmowego w Gdyni. Jako "czarny koń" mam nadzieję, że dzisiaj zajmie pierwsze miejsce w głosach widzów.

piątek, 18 września 2015

"Demon" - ślub, którego nie ma

Tytuł: "Demon"
Gatunek: thriller
Reżyseria: Marcin Wrona
Scenariusz: Marcin Wrona, Paweł Maślona
Obsada: Itay Tiran, Agnieszka Żulewska, Andrzej Grabowski, Adam Woronowicz, Tomasz Schuchardt
Zdjęcia: Paweł Flis
Muzyka: Marcin Macuk
Dystrybucja: Kino Świat











   Piotr, który przez najbliższych nazywany jest Pytonem, przyjeżdża do Polski, aby wejść w związek małżeński ze swoją ukochaną Żanetą. Początkowo wszystko wydaje się piękne, jednak sielanka związana z ich ślubem nie trwa długo. Zakochani dostają od ojca Żanety stary dom, w którym Piotr chce urządzić gniazdko dla siebie i ukochanej. W przeddzień ślubu chłopak odnajduje szczątki, które leżą na terenie otrzymanego placu. W momencie obserwacji znalezionego zjawiska zdarza się makabryczny wypadek. Dzień później Piotr nie potrafi przypomnieć sobie, co dokładnie miało miejsce w poprzednią noc, ale dostrzega, że zaczynają się z nim dziać bardzo nienaturalne rzeczy. Rozpoczyna się przyjęcie weselne, na którym wydarzy się okrutnie wiele niespodziewanych sytuacji.

   Film "Demon" nie zachwyca obrazem. Jest on bardzo szary i smutny. Produkcja ratuje się nietuzinkową fabułą, ponieważ mało takich historii w naszym kinie. Ogromnym pozytywem filmu jest też obsada aktorska, a jej najjaśniejszymi punktami niezwykle utalentowani Andrzej Grabowski i Adam Woronowicz. Postaci teoretycznie drugoplanowe, jednak wychodzące na przód faworytów filmu.
Andrzej Grabowski, który gra ojca panny młodej, jest rewelacyjny. Jego bezpośredniość i luz sprawiają, że jestem  w stanie uwierzyć, iż postać, jaką gra nie jest udawana. Przekleństwa wychodzące z ust Pana Andrzeja są miodem na uszy. To dość paradoksalne, ale aż czekałam, kiedy padną następne. Jego rola okazała się najbardziej wyrazistym aspektem filmu, a śmiech wywołany wykreowaniem jego postaci, nie był udawany. Cała sala bawiła się, kiedy tylko Andrzej Grabowski pojawiał się na dużym ekranie. I mimo że jego postać w pewnych momentach wymagała dramatyzmu, to Pan Andrzej obracał go tak, że wszystko wychodziło dość zabawnie.
Drugi z najbardziej barwnych aktorów filmu "Demon" to Adam Woronowicz, grający doktora, który "zerwał z wódką", a po kątach wlewa do swojego gardła jej hektolitry, przez co upija się do stanu obłędu. Idealnie zagrana postać. Śmieszna, kolorowa, mocna i charakterna. Miło było patrzeć na jego osobę w filmie, bo każdy z nas wie, że Woronowicz to aktor wielu twarzy, jednak w filmie "Demon" połączył bardzo dużo swoich mocnych stron, przez co pokochałam jego postać. 

Opisane przeze mnie postaci, jak i grający ich aktorzy nie mieliby tyle pola do popisu, gdyby nie dobrze napisany scenariusz. Myślę, że wymagał on wiele pracy, ponieważ "Demon" jest wielowątkowy i bardzo ciężki do ogarnięcia. Trudno też go przetrawić, ponieważ nie do końca umiem powiedzieć czy produkcja jest zachwycająca, czy może pozostaje daleko w tyle, biorąc pod uwagę nasze wspaniałe, polskie filmy.

Uważam, że film "Demon" nie wnosi nic nowego do świata kina, natomiast samo oglądanie go sprawiało mi przyjemność. Po seansie nie wyszłam emocjonalnie odmieniona, ani też nie myślałam o tej produkcji idąc ulicą, śpiesząc się na autobus. Wychodząc z sali, na mojej twarzy widniał uśmiech i mimo że film nosi tytuł "Demon" to bardziej mnie bawił, niż przerażał. Uważam jednak, że gdyby nie to uznany mógłby zostać za niewypał Festiwalu Filmowego w Gdyni, a tak przynajmniej rozbawił pełną salę widzów i wprawił w dobry nastrój przed kolejnymi projekcjami.

   Podsumowując moją wypowiedź, chciałabym zauważyć, że śmiech jest bardzo ważnym i zdrowym nawykiem. Jeżeli film śmieszy i bawi, to poprawia nasz dzień i humor. Cieszę się, że zobaczyłam film "Demon" i przy najbliższej okazji bardzo chętnie do niego wrócę. Nie uważam jednak, że odmienił on poglądy i życie widzów. Zadajmy sobie też pytanie, czy każdy film musi sprawiać, że coś w nas pęknie? Otóż nie, i właśnie dlatego zachęcam wszystkich do zobaczenia tej produkcji. Myślę, że znajdzie się bardzo dużo zwolenników, jak i przeciwników "Demona". Ja jednak daję kciuk w górę i cieszę się, że aktorzy tacy jak Andrzej Grabowski i Adam Woronowicz sprawili, że pozytywnie odebrałam ten "mrożący krew w żyłach" film.  

czwartek, 17 września 2015

"Żyć nie umierać" - ciężko jest odejść z klasą, a jednak czasami udaje się zachować twarz


Tytuł: "Żyć nie umierać"
Gatunek: Dramat
Reżyseria: Maciej Migas
Scenariusz: Cezary Harasimowicz
Obsada: Tomasz Kot, Janusz Chabior, Ireneusz Czop, Jacek Braciak, Adam Woronowicz
Zdjęcia: Jarosław Ładczuk
Muzyka: Tomasz Wiracki
Dystrybucja: Kino Świat




 






  "Żyć nie umierać" to film o bardzo mocnej, jednak dość depresyjnej tematyce. Produkcja taka, jaką lubię i ogromnie szanuję realizację takich projektów. Samo dotykanie ciężkich aspektów życia jest bardzo odważną sztuką, w której łatwo jest posunąć się za daleko. W przypadku filmu "Żyć nie umierać" wszystko mogłoby potoczyć się inaczej i całość mogłaby obejść się bez echa, gdyby nie rewelacyjny Tomasz Kot. Kiedyś bardzo drażnił mnie ten aktor, ale teraz zrozumiałam, że byłam w wielkim błędzie. Kot jest perełką naszego kina i mogę pokusić się o stwierdzenie, że zajmuje zaszczytne jedno z początkowych miejsc wśród najlepszych aktorów w naszym kraju. Już dawno mogła przylepić się do niego plakietka - Ryszard Riedel albo doktor Religa. Kot jednak bardzo łatwo zrzuca z siebie brzemię poprzednich ról, a w każda następną wchodzi z nową dawką energii i tworzy kompletnie inną postać. Pan Tomasz jest niczym kameleon, którego mam nadzieję oglądać jeszcze przez długie lata.

   Bartek Kolano to człowiek, który całe swoje dotychczasowe życie zalewał alkoholem. Kiedy po długim okresie picia udało mu się wygrać z nałogiem, podczas rutynowych badań dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory i zostało mu zalewie 3 miesiące życia. Człowiek, który dorabia jako komik wśród publiczności programu telewizyjnego i wychowawca kółka teatralnego, nagle uświadamia sobie, jak wiele w życiu stracił. Przez alkoholizm stracił ukochaną żonę, zaniedbał córkę, która niegdyś była jego największym oczkiem w głowie i olał wszystkich przyjaciół. Przez niemoc rzucenia picia pozostał sam ze sobą. Jego jedynym przyjacielem był alkohol, który zrujnował całe jego życie. Kiedy Bartek dowiaduje się o chorobie, postanawia zrobić rozeznanie swoich błędów i naprawić to, co tylko jest możliwe do zreperowania. Chce poczuć pewnego rodzaju katharsis, ponieważ czuje, że to jedyna opcja, aby móc odejść z "czystym" sumieniem. Na początku traktuje to jako siłę konieczną, ale kiedy dochodzi do niego, jak bardzo zranił bliskie mu osoby, zauważa, że na świecie liczy się dobro niesione drugiej osobie. Usilnie postanawia pojednać się z córką, która po latach nie chce mieć z nim nic wspólnego. Dziewczynka, która kiedyś kochała swojego tatusia całym swoim sercem, nagle czuje do niego wstręt i odrazę. Bartek z twardego, zamkniętego w swoim świecie faceta, staje się mężczyzną godnym podziwu i uwagi. Starania, jakie wkłada, wbrew postępującej chorobie, są na miarę złota. Pokonuje wiele trudów, aby zjednoczyć się z osobami, które parę lat wcześniej były całym jego życiem i robi w tym kierunku co tylko potrafi. Problem polega na tym, że wspomniane przeze mnie osoby wcale nie są tak przychylnie nastawione do Bartka i nie zamierzają dawać mu kolejnej szansy.

   Film "Żyć nie umierać" jest bardzo dobrą produkcją. Bardzo często ludzie chorzy przede wszystkim chcą spełniać swoje ostatnie pragnienia, a nie trudzić się i uszczęśliwiać innych. Ten film pokazuje jednak, że człowiek jest tak silny, że może wszystko. Ponadto udowadnia wszystkim, że nawet największa choroba nie jest w stanie zniszczyć ludzkiego serca. Pokazuje, że zdrowy rozsądek nie zanika razem z informacją o tym, że lada dzień nie wstanie się z łóżka, a jest tak silny, że działa do końca. Bartek Kolano pomimo wielkiego bólu toczył swój bój do końca. Nie zrezygnował z prowadzenia programu telewizyjnego nawet wtedy, gdy czuł ogromny ból i cierpienie. Do samego końca uśmiechał się i nie skarżył na swój los. Starania o odzyskanie zaufania córki stały się la niego tak ważne, że właśnie temu poświęcał większość swojego czasu. Chciał udowodnić, że wie, iż popełnił wiele błędów, ale jest w stanie je naprawić. Zawsze potrafił powiedzieć coś optymistycznego i uśmiechał się przez łzy. Do końca nie pogodził się z chorobą, ale dzięki niej odzyskał samego siebie. Stracił zdrowie i siły, ale zyskał o wiele więcej, niż mógł sobie wymarzyć. Paradoksalnie jego śmiertelna choroba stała się napędem do walki o samego siebie i tych, na którym zależało mu najbardziej. Właśnie dzięki tym wszystkim aspektom "Żyć nie umierać" jest wzorcową produkcją. Nie należy do filmów przyjemnych, ale nie jest też ckliwie wzruszający. To bardzo mocny film nie o facecie umierającym na raka, ale o człowieku, a zarazem mężczyźnie z krwi i kości. Potężnym twardzielu, który przegrał z chorobą, ale wygrał z życiem. 

   "Żyć nie umierać" jest filmem, który jako pierwszy zobaczyłam w ramach Festiwalu Filmowego w Gdyni i myślę, że był on dobrym wyborem na rozpoczęcie mojej przygody w tym miejscu. Bardzo dobry, mocny i wbrew pozorom optymistyczny projekt. W pewnych momentach bawi, w innych przeraża. Jest różnorodny emocjonalnie, dzięki czemu ani trochę nie nudzi. Ma swój charakter i od początku do końca udowadnia, że nigdy nie jest za późno na uratowanie samego siebie. Bartek Kolano uratował własne ja, a po drodze pokazał, że silne chęci są w stanie zmienić bieg wydarzeń. Nie żył długo i szczęśliwie, ale przeżył katharsis i wstał na nogi przed samym sobą, jak i przed ludźmi którzy stanowili jego całe życie.


środa, 16 września 2015

"W Spirali" - toksyczny związek w zaawansowanym stadium spiralnym

Tytuł: "W spirali"
Gatunek: dramat psychologiczny
Reżyseria: Konrad Aksinowicz
Scenariusz: Julita Olszewska, Konrad Aksinowicz
Obsada: Katarzyna Warnke, Piotr Stramowski, Tamir Halperin, Antoni Królikowski, Olga Bołądź
Zdjęcia: Wojciech Zieliński
Muzyka: Atanas Valkov











   "W Spirali" to film należący do produkcji niezależnych, ale jest obowiązkową pozycją dla miłośników kina i mocnych emocji. Dzisiaj miałam okazję zobaczyć go podczas projekcji zorganizowanej w ramach Festiwalu Filmowego w Gdyni. Z całych sił spieszyłam się na ten pokaz, ponieważ był to film, na który obowiązkowo chciałam iść. Po projekcji odbyło się spotkanie z twórcami "W Spirali", na którym nie zabrakło głównych aktorów, reżysera, scenarzystki i innych ważnych osób tworzących film.

   "W Spirali" to opowieść o małżeństwie i ich bardzo toksycznej relacji. Agnes i Krzysztof wyjeżdżają na wycieczkę poza miasto. Dla mężczyzny jest to raczej podróż, podczas której planuje zakończyć związek ze swoją żoną. Dla niej natomiast wycieczka staje się kolejnym powodem, dzięki któremu będzie mogła dać upust swoim emocjom. Już na samym początku podróży dochodzi między nimi do kłótni spowodowanej kolejną zdradą Krzysztofa, o której piszą w kolorowych magazynach. Ten nie czuje się winien, a raczej z premedytacją drażni żonę. Nie od razu przyznaje się do zdrady, jednak też kategorycznie nie zaprzecza. Podczas jazdy samochodem małżeństwo nie potrafi zamienić ze sobą kilku normalnych i życzliwych słów. Przez cały czas wytwarza się między nimi niszcząca i dusząca atmosfera. Chcąc rozładować sytuację, która już sięga zenitu, zabierają ze sobą autostopowicza. Mężczyzna widzi relację małżeństwa i nie chce wejść do samochodu. Krzysztof jednak nalega i Tamir zgadza się wyruszyć w podróż z Agnes i Krzysztofem. Od tej pory staje się świadkiem sytuacji, które zmuszają go do działania. Mężczyzna chce pokazać parze parę sposobów, które pomogą im dojść do porozumienia. Obiera sobie to za aktualny cel i chce stać się dla nich pomocą do odrodzenia związku. 

   "W Spirali" znajdzie swoich zwolenników i przeciwników. Ci przeciwnicy wbrew pozorom mogą okazać się skrytymi fanami filmu. Zresztą jak sam reżyser filmu mówi: 

"Niektórzy znajdą w tym filmie błahą opowieść o ludziach, którzy ich nie interesują. To oznacza, że nie mieliście nigdy tego typu problemów. Są i tacy, którzy mieli tego typu problemy, ale nigdy o tym nam nie powiedzą. Zobaczą film i powiedzą: Nie wiem czemu ta baba nie odejdzie od tego durnego faceta. Ale jest i taka część publiczności, która uświadomi sobie, jak głęboko są w swojej spirali i w przeciwieństwie do bohaterów mojego filmu, zmienią swoje życie. I dla tych odbiorców jest dedykowany mój film."

Konrad Aksinowicz ma sto procent racji. Zdecydował się na taki wyraz filmu, ponieważ właśnie ten wydał mu się najbardziej realistyczny.
W spirali znajduje się każdy. Są ludzie, którzy nawet nie mają pojęcia o tym, jak krętą drogą podążają. Po zobaczeniu tego filmu jest szansa, że uświadomią sobie, że podobne problemy dotyczą też i ich. Każdy przymyka oko na swoje błędy i z łatwością ocenia innych. Nie widzi niczego złego w sobie, ale otwarcie krytykuje wybory i zachowania rówieśników, a nawet osób, których nie zna. 
Ludzie wytwarzają sobie wyobrażenie miłości nieskazitelnej i tylko taka dla nich istnieje. Szukają księcia z bajki. Toksyczna miłość jest dla nich tematem, który odpychają. Uważają, że ta kwestia wcale ich nie dotyczy. Nic bardziej mylnego. Wiele osób żyje w toksycznym związku (nie tylko partnerskim, ale też rodzicielskim bądź koleżeńskim) i uważa, że to normalne. Nie potrafi otworzyć oczu i uświadomić sobie, że jego spirala jest już w tak zaawansowanym punkcie, że ciężko będzie z niej wyjść. Miłość toksyczna uważana jest za uczucie złe i samo w sobie autentycznie takie jest. Nie oznacza to jednak, że miłość nie istnieje. W takim przypadku namiętność może być tak silna, że ciężko jest z nią zerwać i zacząć odkręcać swoją spiralę. Toksyczne związki mają to do siebie, że uzależniają. Stają się nałogiem, z którym walka często bywa nierówna. Nie oznacza to jednak, że nie da się wygrać. Wyjście jest zawsze, tylko nie zawsze ludzie pragną zostawić ten etap swojego życia za sobą, a chcą dalszego rozwoju historii.

   Historia Agnes i Krzysztofa pokazuje uczucie, które czasami boli i rani, a innym razem sprawia wiele przyjemności. Kłótnie udowadniają widzowi, że ta para powinna już dawno się rozstać. Seks, który oglądamy na ekranie jest tak piękny, że potwierdza nam istniejące uczucie. Ich toksyczny związek jest tak rozwinięty, że z jednej strony wysysa moc i energię, a z drugiej rajcuje. Nie jest oczywisty, przez co tak ciężko jest podjąć w nim jakąkolwiek decyzję. Pojawia się jednak pytanie, czy Agnes i Krzysztof tak naprawdę chcą się rozstać ? A może ich związek wszedł już w taki punkt spirali, z którego sami nie mają ochoty wychodzić?

wtorek, 15 września 2015

Grzegorz Hyży - Agrykola w Warszawie - 13.09.2015

   


Już po raz piąty miałam szczęśliwą okazję uczestniczenia w koncercie jednego z moich ulubionych wokalistów Grzegorza Hyży. Tym razem akcja była bardzo spontaniczna i nieplanowana. Dwie godziny przed całym eventem podjęłam decyzję, że nie może mnie tam zabraknąć. Stwierdziłam, że skoro mieszkam w Warszawie i jeżeli odbywa się tutaj koncert Grzegorza, to okrutnym błędem byłoby spędzenie popołudnia w domu. Tym właśnie sposobem o godzinie 15 pojawiłam się w Agrykoli, gotowa na dawkę niesamowitych emocji i wrażeń. Jak już wspominałam, na koncertach Grzegorza czuję się jak "domownik" ponieważ jego osoba, jak i zespół nie są mi obcy. Doskonale wiem, na co stać chłopaków i nie mam wątpliwości, że muzyka Grzegorza, a co więcej jego angaż w występ sprawi, że resztę dnia spędzę z szerokim uśmiechem na twarzy. 

   Tradycyjnie Grzegorz Hyży zaśpiewał swoje największe hity z płyty "Z całych sił". Swoją drogą to bardzo dobry krążek. Każdy utwór jest przemyślany, a Hyży nie rzuca słów na wiatr. Doskonale czuje muzykę i to słychać zarówno podczas słuchania płyty, jak i widać na koncertach, gdzie całe jego ciało "buzuje" od wewnątrz. Wcale mu się nie dziwię, bo tak naprawdę, jeżeli ma się możliwość grania z tak wspaniałym zespołem to człowiek nie jest w stanie usiedzieć w miejscu. Jednym z jaśniejszych punktów zespołu jest Michał Bobrowski. To gitarzysta z ekipy Grzegorza Hyży. Nie trudno jest zauważyć, że jego osoba ma bardzo duży wpływ na przebieg koncertów. To człowiek, który ma wieczny uśmiech na twarzy, zachęca publiczność do zabawy, a ponadto sam czerpie z występu mega moc i siłę. Podziwiam go i życzę mu, aby jego podejście do życia nigdy nie uległo zmianie. Swoją drogą Bobik wysyłam Ci wielkie pozderki i do zobaczenia na kolejnych koncertach.

   Zadziwiające jest to, że za każdym razem, kiedy wychodzę z koncertu Grzegorza Hyży i opowiadam komuś swoje wrażenia, mówię, że to był najlepszy koncert Grześka, na jakim byłam. Dzisiaj odniosłam podobne wrażenia. Wydaje mi się jednak, że nie powinnam oceniać i porównywać występów, bo każdy, na jakim byłam, był całkowicie inny.
Podczas występu Grzegorza przy CH Wileńska nie znałam tak dobrze jego muzyki, jak teraz. To był pierwszy raz, kiedy ujrzałam jego osobę na żywo i pewnego rodzaju przełamanie się i poczucie tego, że chcę więcej. Następnym razem odbył się masowy koncert przy Radiostacji w Gliwicach. Tym razem stojąc w pierwszym rzędzie czułam wbijające się we mnie barierki i dziwiłam się, że jeszcze nikt nie przepchał mnie na drugą stronę. Wiem jednak, że i takie koncerty mają swoje dobre strony, bo jak to się mówi - "w kupie raźniej". Niedzielny koncert był o tyle wyjątkowy, że odbył się o 15 30, co za tym idzie było jasno, każdy każdego mógł wyraźnie zobaczyć. Uśmiechy były na porządku dziennym, a dobra zabawa powodowała, że przez niebo przewijało się słoneczko. Oprócz tego koncert wydawał mi się kameralny, miałam dużo miejsca, żeby móc pobujać się w rytm muzyki. Bardzo, bardzo, bardzo udany występ i ogólnie czadowo spędzony czas w towarzystwie optymistycznych ludzi i zespołu, który nigdy mi się nie znudzi.